Dlaczego tak trudno jest zbudować wiarę w siebie?

A któż to może wiedzieć? Jest sporo teorii na ten temat i jakoś żadnej z nich nie kupuję do końca. Że na przykład rodzice nie okazywali ci miłości, no i wyrastasz na człowieka bez wiary w siebie. Cóż, jest na świecie wystarczająco dużo wręcz absurdalnie pewnych siebie ludzi, którzy nie doświadczyli w domu rodzinnym “wystarczająco” miłości, żeby ową teorię wyrzucić do śmietnika.

Dlaczego MI jest trudno?

O, na to pytanie potrafię odpowiedzieć od ręki: bo znam siebie. Wiarę w siebie?! A cóż ja jestem, Bóg, żeby we mnie wierzyć?!

Nie. Jestem tym facetem, który tysiące razy mówił, że “zaraz to zrobi” i zapominał. Człowiekiem, który zupełnie bezwiednie niszczył innych. Gościem, który nagminnie łamał dane obietnice, zwłaszcza dawane samemu sobie.

Ludzie uczą się z doświadczenia. Tak jest zbudowany nasz mózg. Ogień parzy, więc się go nie dotyka. Ja zawodzę, więc nie ma co we mnie wierzyć.

Dwie moje teorie

Po pierwsze, powszechną ludzką przypadłością jest tzw. inklinacja negatywna (negativity bias). Cały gatunek to ma – naszą uwagę przykuwają negatywne bodźce, dużo bardziej niż pozytywne. Np. w managemencie funkcjonuje zasada, że pracownika należy pochwalić sześć razy na każdą naganę. Bo inaczej pracownik zapamięta sobie tylko to, co sknocił i wcale nie będzie się czuł dobrze.

Więc nawet, jeśli sknocisz coś tylko dwa razy na pięć, to i tak twój mózg mówi ci, że sknociłeś coś 10 razy, a zrobiłeś coś dobrze trzy razy. Nie dosłownie oczywiście, ale taką właśnie wagę przykłada do porażek i sukcesów.

Więc, żeby nabrać wiary w siebie, musisz być niezłym supermanem i knocić coś zaledwie raz na siedem razy. Co się w naturze zdarza rzadko, łamane przez wcale. Zwłaszcza, kiedy uczysz się czegoś nowego porażki i błędy są naturalną częścią procesu nauki. Większość z nas (oprócz supermenów) z natury mniema, żeśmy są chodzące porażki i mamy dwie lewe ręce – nawet, jeśli nasz współczynnik porażek do sukcesów jest jak 1:2.

Po drugie, jesteśmy istotami stadnymi do szpiku kości. Nie ma większego wstydu, niż kiedy ktoś nam publicznie wytknie nasze błędy i porażki. No, może oprócz tego wstydu, kiedy uważasz się za szpenia, a ogół ci wytknie, żeś wcale nie taki fajny, a po prawdzie toś samochwała i twoje deklaracje nijak się mają do rzeczywistości.

I żeby się przed tymi wstydami bronić, większość z nas (a może nawet wszyscy oprócz psychopatów) wyrabia sobie mechanizmy samokrytyki. Jak sam sobie podetnę skrzydła, jak sam sobie dokopię, to nie będzie to bolało tak, jak krytyka na forum publicznym.

Nie wierzyć w siebie, to opcja domyślna, przeważająca większość tak ma. Wierzyć w siebie, to być innym, narażonym na wykluczenie ze społeczności. Jest to odwaga, na którą zdobywa się bardzo, bardzo niewielu.

Odpowiedź “dlaczego”

Ludzka stadność i inklinacja negatywna to zupełnie naturalne elementy konstrukcji psychicznej człowieka. I w tandemie wystarczą, żeby budowanie wiary w siebie było wręcz niemożliwe.

Wiara “w siebie” u człowieka nigdy (może z wyjątkiem psychopatów) nie jest zupełnie wyizolowana. My wierzymy w siebie, ale w stadzie. Jeśli inni nam mówią, że jesteśmy świetni, że damy radę, że goście z nas, to karmi naszą pewność siebie. Kiedy mówią nam coś zupełnie przeciwnego, ‘własna’ pewność siebie maleje.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *