Wiele trudnych rzeczy zrobiłem w moim życiu. Ale wybrać najtrudniejszą z nich? O, to była zagwozdka!
Może poproszenie dziewczyny, żeby ze mną chodziła, i to już po kilku zawodach miłosnych w moim życiu? Nie. To było tak trudne, że to dziewczyna (teraz moja żona), wzięła sprawy w swoje ręce i wyjawiła mi swoje uczucia. To było tak trudne dla mnie, że tego nie zrobiłem 😀
A może złożenie dwumodułowego łóżka dla moich synów używając za instrukcję jedynie rzutu technicznego? Składałem je bite osiem godzin, skończyłem późno w nocy. To była masakra. Do wszelkiego majsterkowania mam dwie lewe ręce, nie mówiąc już o tym, że idiotycznie delikatne. Następnego dnia miałem wiele odcisków od śrubokręta(!).
Może 500 podciągnięć jednego dnia? A może zrobienie 166 pompek pod rząd? Cóż, to co dla większości ludzi na świecie byłoby wielkim wyzwaniem, było dla mnie… jedynie trudne.
Poziom trudności rośnie…
O, a może to: odezwanie się do obcej osoby? Wydaje ci się to śmiesznie łatwe? Ja byłem chorobliwie nieśmiały. Nie pierwsze odezwanie się do obcego było najtrudniejsze, chyba trzecie, bo wtedy już wiedziałem, jak potwornie traumatyczne to może dla mnie być.
Kiedy próbowałem się odezwać do obcego, ogarniała mnie panika. Dłonie mi się pociły. Ściskało mnie w gardle. W moich wnętrznościach harcowały nie żadne motylki, tylko stado wściekle głodnych szczurów. Mój mózg się wyłączał.
Nie, gorzej! Podsuwał mi wizje wszystkiego, co może pójść nie tak. Totalne głupoty, ale w mojej głowie były tak sugestywne, że w nie wierzyłem i potęgowały mój żałosny stan. (Taka scenka: mówię “Cześć” do kobiety, a ona na to krzyczy: “Ratunku! Zboczeniec!“).
TO było trudne. 500 podciągnięć to przy tym betka. Łatwizna!
Trudność jest względna
Jak widać na tych kilku przykładach, “trudny” to pojęcie względne. To, co dla jednego jest łatwe, jak zagadanie do obcego, dla kogoś innego może być koszmarem.
Nie mam predyspozycji do prac mechanicznych. Od kilku lat do każdej grubszej roboty typu składanie mebli wołam znajomego stolarza. Dla niego to łatwizna.
W wytrzymałości fizycznej mogę pobić niemal każdego. Znajomy mistrz karate powiedział mi, że moja sprawność fizyczna stawia mnie wśród górnego 1% w populacji. W ogóle tego nie czuję. Dla mnie to normalka.
To, co dla jednego jest trudne, dla wielu innych może być łatwe. I vice versa. Lecz myślę, że moja “najtrudniejsza rzecz” przemówi do wyobraźni każdego, tak uniwersalnie trudna to sztuka.
Najtrudniejsza rzecz, jaką w życiu zrobiłem
Na rekolekcjach rok temu, prowadzący powiedział nam, że łatwiej jest człowiekowi wyjść z alkoholizmu albo twardych narkotyków, niż zmienić obraz samego siebie. W sensie, tego, jak sami siebie postrzegamy.
Cytował przy tym jakiegoś psychologa, sam tego nie wymyślił.
I ja to zrobiłem. Zmieniłem obraz samego siebie.
Mój obraz samego siebie był taki, że do niczego się nie nadaję, że owszem, mam sporo umiejętności i talentów, ale jestem mistrzem w ich marnowaniu, a nie wykorzystywaniu.
Nie wierzyłem, ze mogę odnieść jakiś znaczący sukces.
Nie wierzyłem, że kiedykolwiek mogę zarobić choćby 5 tysięcy złotych w miesiąc poza etatem, w ten sam sposób, jak każdy z nas nie wierzy, że mógłby dolecieć na Księżyc po prostu energicznie machając rękami. Ja wiedziałem, że to niemożliwe. Kropka.
Proces
Zajęło mi to kilka ładnych, długich lat i był to proces stopniowy. Zrzucenie niewielkiej nadwagi zajęło mi mniej niż rok.
Identyfikowanie siebie, jako pisarza, zajęło mi około półtora roku. Uznanie siebie za przedsiębiorcę, zajęło mi ponad cztery lata. I jeszcze kilka miesięcy, zanim faktycznie założyłem firmę.
Wytrwanie w procesie zmiany siebie, to było prawdziwe wyzwanie. Na początku ludzie pukali się w czoło, kiedy im mówiłem, że zamierzam zarabiać na życie pisaniem. To, że moja żona mnie otwarcie wyśmiewała, było do zniesienia. W końcu miała miejsce w pierwszym rzędzie, kiedy wpadałem na inne ‘genialne’ pomysły i guzik z nich wychodziło.
Ale reakcja mojej mamy mnie po prostu rozwaliła: “Tak, tak, synuś, będziesz pisarzem, ale…” Ona też mnie znała i nie chciała, żebym znów się sparzył na płonnych marzeniach. Kurczę, nikt wokół mnie we mnie nie wierzył, a ja miałem uwierzyć w siebie?
Nie było łatwo, oj nie. Po wydaniu dwóch książek, po siedmiu miesiącach z okładem odkąd zacząłem pisać, przyszedł mój pierwszy przelew z Amazonu: 11 euro. Za siedem miesięcy wytężonej, mrówczej, codziennej pracy. Pracy obok pełnego etatu, kilkugodzinnych dojazdów do siedziby pracodawcy i zajmowania się rodziną (najstarszy syn miał wtedy 12 lat).
W styczniu 2014 zarobiłem dwa procent mojej wypłaty z tantiem. Miałem już wtedy 4 książki. Pamiętam moją myśl: “No to jeszcze 196 książek, i zastąpię książkami mój dochód z pracy”.
W połowie 2014 się wypaliłem, ale na szczęście znalazło mnie małe amerykańskie wydawnictwo, przejęli moje książki, poprawili… Na koniec 2014 roku zerwali kontrakt. Troszkę odżyłem, a tu taki cios! Na szczęście moje dwie kolejne książki okazały się sukcesem.
Ale następna już nie. To była totalna klapa. To była połowa 2015 roku. Moja wytrwałość zaczęła się mocno chwiać. Przez rok nie wydałem kolejnej książki, chociaż kilka w tym czasie napisałem. Zająłem się coachingiem. W wakacje 2016 roku mój dochód z książek spadł do 200-300 euro miesięcznie. Do tego przyplątała się pełzająca depresja.
I tak to się toczyło. Nie stałem się motylkiem w miesiąc czy tydzień.
Początek
Ale wytrwanie nie było najtrudniejsze. Było trudne jak cholera, lecz nie najcięższe.
Najtrudniej było w ogóle zacząć. Bo jak tu zmienić siebie? Jak przeistoczyć się z kogoś, kto marnuje swój potencjał, w autora, przedsiębiorcę, człowieka, który jest zapraszany do największych podcastów Polsce? Nic z tego nie mieściło mi się w głowie. To była niemożliwość. Zupełnie jak machanie rękami, żeby dolecieć na Księżyc.
Start był najtrudniejszy, bez dwóch zdań. Dopuszczenie do mojej głowy myśli, że mogę stać się bardziej wartościowy, że mogę osiągnąć jakiś sukces, to był ponadludzki wysiłek. Głęboko wierzę w to, że nie stało się to ani moimi siłami, ani tylko-li za pomocą Jeffa Olsona, autora książki The Slight Edge, która uczyniła wyłom w moim pojmowaniu sukcesu. Dostałem pomoc z Góry. To było jak akt Stworzenia.
Bo z jednej strony osi czasu był zakompleksiony, snujący się bez celu, żyjący w cichej desperacji facet, dla którego życie było miejscem, gdzie:
“Spodziewaj się najgorszego; spotkają cię wtedy tylko miłe niespodzianki”.
A z drugiej strony był człowiek, dla którego te wszystkie dokonania, zmiana filozofii życiowej, zmiana obrazu samego siebie – były możliwe. Jeszcze się nie ziściły, ale już ich ziarenka kryły się we mnie.
W jednym momencie potencjał był zero, a w kolejnym momencie, kiedy rozpocząłem swoją przemianę, był więcej niż zero. Ale to nie była zmiana o ułamek jednostki. To była kompletna przemiana. To były dwa światy. Jedna milionowa jest tak odległa od zera, jak pierwotna nicość od Stworzenia. To są dwa różne światy.
To było najtrudniejsze.
Jak zaczynałem?
The Slight Edge przeczytałem w jeden dzień, 10 sierpnia 2012 roku. Ale pierwszą akcję podjąłem dopiero około 10go września.
Miesiąc zmagałem się z przesłaniem książki:
“Sukces to nic innego niż kilka prostych czynności powtarzanych każdego dnia.
Porażka to po prostu małe błędy w ocenie powtarzane każdego dnia.”
Przy pierwszej lekturze, poczułem, że te dwa zdania opisują rzeczywistość, a już na pewno rzeczywistość mojego życia. Miałem trochę porażek i sukcesów na koncie, a jak prześledziłem sposób, w jaki do nich dotarłem, zawsze gdzieś w tle były albo małe błędy, albo małe nawyki wiodące do sukcesu, powielane w czasie.
A jednak nie podjąłem działania od razu. Analizowałem przeszłość i zastanawiałem się: “Czy to może być aż tak proste? Naprawdę tak niewiele wystarczy, żeby osiągnąć też i wielkie sukcesy?”
To wcale nie była tytaniczna walka odbywająca się w moim umyśle. Nie było tak, że nie mogłem spać nocami rozważając filozofię The Slight Edge w moim życiu. Niemal nic się u mnie nie zmieniło. Nadal grałem w Cywilizację IV, kiedy tylko miałem okazję, nawet w pracy. Nadal zarywałem wieczory przed telewizorem albo nad książką, a potem odsypiałem to w pociągach do i z pracy.
Ale przekaz książki gdzieś ciągle nurtował mnie w głębi duszy. Jeff Olson zalecił, żeby zacząć od spisania kilku celów w różnych obszarach życia, a potem wymyślić jakieś codzienne dyscypliny, które miałyby mi pomóc w osiągnięciu tych celów.
Ale ja nie miałem odwagi, żeby marzyć. Znałem przecież siebie. Ileż to już razy wymyślałem jakieś cele, a potem nie dość, że ich nie osiągnąłem, to jeszcze obracały się w nieszczęście? Jak wtedy, kiedy wymyśliłem, że dojdę do niezależności finansowej za pomocą grze na kontraktach giełdowych: skończyło się to wyparowaniem naszych oszczędności.
Z drugiej strony, przecież to wszystko, co miałem zrobić, było łatwe. Proste czynności powtarzane każdego dnia. Wiedziałem, że to potrafię.
Potrafiłem robić codziennie serię pompek przez kilka lat. Zacząłem od 40 pompek, a robiłem ich już dobrze ponad 100 na raz.
Potrafiłem na studiach chodzić na wszystkie zajęcia i w ten sposób z przed-przed ostatniego na liście wyników na egzaminie wstępnym dostałem się do 25% najlepszych studentów na roku.
A jednak, nie podejmowałem akcji, bo podjęcie jej oznaczałoby wyzwanie rzucone mojemu obrazowi samego siebie, który budowałem pieczołowicie przez 33 lata życia.
Najtrudniejsze zmaganie
We wrześniu w końcu usiadłem i zapisałem te cele oraz kilkanaście dyscyplin, które miały mi pomóc je osiągnąć. To nie było trudne. To było wręcz dziecinnie proste. Zadziwiające—przez 16 lat unikałem samoanalizy i spisywania celów jak zarazy, a jednak byłem w stanie w 15 minut wyprodukować cele, niektóre wręcz życiowych rozmiarów, i trafnie dobrać do nich codzienne nawyki.
Jak mówiłem, to nie było trudne. Trudne, najtrudniejsze co w życiu zrobiłem, było to miesięczne zmaganie się z samym sobą pomiędzy przeczytaniem książki, a tą sesją spisywania celów. Danie sobie pozwolenia na zmianę obrazu samego siebie.
To był, dosłownie, nadludzki wysiłek. Stwierdzam z pełną świadomością, że to przekraczało moje siły. Z perspektywy czasu wydaje mi się to równie niemożliwe, co podniesienie się ponad powierzchnię ziemi ciągnąc się za włosy.
Zrobiłem w życiu sporo trudnych rzeczy. Jednak zmiana obrazu samego siebie była najtrudniejsza. Sam jej początek, pierwszy wyłom w moim postrzeganiu siebie, dojście do tego momentu było tak trudne, że wręcz nieopisywalne. Jak przejście z nicości do czegoś.
I myślę, że to zmaganie jest uniwersalne dla każdego z nas.
Łatwiej jest wyjść z ciężkich uzależnień, niż zmienić obraz samego siebie.
Jak można sie z Panem skontaktowac odnosnie zmiany obrazu siebie?
Cześć Bartek, przegapiłem Twój komentarz.
Napisz mi na michal @ przekroczycsiebie.pl