Oczywiście, że wpływa jedno wpływa u mnie na drugie! To jak u każdego człowieka. No, każdego z życiem prywatnym. Są i tacy, którzy nie mają życia poza pracą, to im nie wpływa.
Jeśli chcesz wywołać u mojego mentora półgodzinną tyradę, to powiedz mu zdanko: “to tylko biznes”. Będzie ci z zapałem wykładał, że coś takiego jak ‘tylko biznes’ nie istnieje. To normalne, że przynosimy nasze frustracje z pracy do domu. Praca wysysa energię. Dojazdy zabierają czas na życie prywatne. Albo, jak w przykładzie Patryka, siedzenie obok siebie w jednym mieszkaniu przez 8 godzin dziennie zmienia dynamikę w związku.
Jesteśmy ludźmi, a nie robotami. Nie mamy wyłączników. Czegokolwiek doświadczamy w pracy, zostaje to w nas i “zanosimy” to ze sobą gdzie indziej – np. w przestrzeń prywatną, rodzinną. I nie chodzi tu tylko o negatywy. Przecież w pracy i fajne rzeczy się dzieją, skończysz projekt, dostaniesz nagrodę, pochwali cię klient albo przełożony i wracasz do domu z lepszym nastrojem.
Co więcej, to działa w dwie strony. Życie prywatne wpływa na naszą pracę. Problemy z domu przynosimy do roboty – bo są w nas i tam “grają”. A teraz, kiedy często pracujemy w domu, to nawet nie trzeba problemów nigdzie nosić.
Moja żona szanuje przestrzeń mojego gabinetu tylko wtedy, kiedy widzi, że mam videorozmowę. A jak już wyjdę z gabinetu na siusiu albo kawę, to już w ogóle jest dla niej oczywiste, że nie pracuję i może mi zawracać głowę czymkolwiek jej się żywnie podoba. Dlatego często uciekam do biura, chociaż wcale nie muszę.
Pomysł rozdzielenia życia zawodowego i prywatnego jest rodem prosto z SF. I owszem, można się nauczyć jak minimalizować przenoszenie swoich reakcji z jednego środowiska do drugiego, ale nigdy się tego nie da w pełni uniknąć. Taka jest po prostu ludzka konstrukcja.