Może być dobrym pomysłem, może być złym. Zależy, do czego potrzebna ci praca.
Jeśli chcesz zarobić fortunę, to raczej kiepski pomysł. Jeśli potrzebujesz więcej czasu, żeby spędzić go z rodziną, to całkiem dobry pomysł.
Podrzucę ci trochę plusów i minusów.
Rzucasz się mniej w oczy w biurze. Na HRowych portalach mówi się o tym, że takich delikwentów pomija się w kwestii awansów.
Z drugiej strony, mniej masz na przykład do czynienia z “polityką biurową” (plotki, itp.), a przez to spokojniejszą głowę.
Chociaż awanse to nie jedyne, co cię ominie. Czasami różne bonusy spadają szczęśliwie z nieba akurat tym, którzy są u szefa pod ręką – jakieś szkolenie, jakiś wyjazd.
Chociaż owe ‘bonusy’ potrafią być i śmierdzące – kiedyś szef mnie próbował wysłać w służbową podróż na tydzień, a miałem w domu niemowlaka.
Kasa. Wiadomo. Raczej ci tyle samo nie zapłacą za 20 godzin w tygodniu, co za 40. Chociaż… ale o tym później.
Czas. Wiadomo. Zwalnia się 20 godzin dla ciebie, których możesz użyć, jak chcesz. Ale jest tego i ciemna strona: jeśli nie wiesz czego chcesz, albo jesteś do bani w zarządzaniu sobą w czasie, to choćby ci podjechała pod dom wywrotka i wysypała na podwórko cały czas świata, to i tak niewiele z tego skorzystasz.
Moje doświadczenie
W 2013 roku zacząłem pisać i wydawać książki, równolegle do mojej pełnoetatowej pracy. Wprawdzie robota nie była ciężka, ale odsiedzieć w biurze osiem godzin musiałem. A jeszcze bardziej cierpiałem przez dojazdy. Akurat wtedy remontowali linię kolejową Warszawa – Łódź i cztery godziny w drodze do i z pracy nie było wyjątkiem, raczej regułą.
Zdarzało mi się… nie, to złe określenie. Przez cztery lata pracowałem po 10-14 godzin dziennie – na etacie i dla siebie. Wykręcałem godziny, jak młody prawnik w Ameryce.
W końcu moja szefowa miała mnie dosyć, widziała, jak się męczę w pracy i jaką frajdę mi sprawia praca dla siebie.
I mnie wypchnęła na pół etatu. Gdyby nie jej naciski, pewnie bym się czepiał pełnego etatu jeszcze następnych kilka lat. Najzwyczajniej w świecie miałem pietra. Żaden ze mnie był przedsiębiorca. Coś tam na boku wyrzeźbiłem, ale niewystarczająco, żeby zastąpić moją pensję.
Po dwóch miesiącach zarabiałem już wystarczająco dużo u siebie, żeby zastąpić moje pół pensji. A potem zarabiałem tylko więcej.
Jaki cel?
Praca na pełnym etacie w moim przypadku nie miała zupełnie sensu. Nie dość, że za mocno się dociskałem fizycznie, to drenowała mnie psychicznie.
A te cztery godziny, które odzyskałem, bardzo skrupulatnie zainwestowałem w moją działalność. Nadal jeździłem do Warszawy każdego dnia, ale jechałem przystanek metrem dalej do biura coworkingowego. Uczciwie pracowałem dla siebie, a potem pojawiałem się w moim korporacyjnym biurze.
Rok później przeszedłem na ćwierć etatu. Zarabiam teraz około dwa razy więcej, niż na etacie w korpo.
Tak naprawdę, to moje ćwierć etatu traktuję teraz, jako sposób na opłacenie ZUSu, prywatną opiekę medyczną oraz kolejny projekt do ogarnięcia. Mam niesamowitą wolność do układania mojego kalendarza i zajmowania się tym, czym chcę się zajmować.
W moim przypadku, praca na pół etatu była bardzo dobrym pomysłem. Momentalnie uwolniła mój potencjał.
Pół etatu
Większość ludzi, którzy byli po obydwóch stronach mocy – pracowali na etacie i dla siebie – zdecydowanie preferuje pracę na własny rachunek. Etat, to współczesne niewolnictwo. Lepiej być półniewolnikiem, niż całym 😉
Wolność jest bezcenna. I nikt ci nie stawia ograniczeń, ile możesz zarabiać. Lepiej być w połowie wolnym, niż całkiem zniewolonym.